Tytuł: Kiedy świat się kończy
Autor: Marietta Riddle
Rodzaj: Miniaturka
Długość: 1 975 słów
Fandom: Harry Potter
Parring: Drarry
Beta: Brak
Ostrzeżenia: Mocno przygnębiające, Kal płakała po przeczytaniu.
Kiedy świat się kończy
Wszystkim, co widział Draco Malfoy był ogromny plac, pokryty wyschniętą trawą, otoczony kolczastym drutem i wieżyczkami w rogach. Kilkadziesiąt metrów od niego znajdowały się szare, odrapane budynki, przypominające stare, od dawna nieużywane magazyny, które aktualnie służyły jako sypialnie. Gdzieniegdzie na ziemi siedzieli ludzie – w niewielkich grupkach bądź pojedynczo. Byli to ludzie o pustych twarzach. Siedzieli, wpatrzeni w pola gdzieś w oddali, za drucianym ogrodzeniem, bądź w siebie nawzajem. Niektórzy kołysali się lekko, do przodu i do tyłu. Niemalże nikt się nie odzywał, ludzi, którzy wymieniali między sobą zduszone szepty można było policzyć na palcach jednej ręki. Między siedzącymi na ziemi ludźmi przechadzali się umundurowani mężczyźni z karabinami w rękach i mieszanką nienawiści i obrzydzenia w oczach. Dla nich ci ludzie byli karaluchami i tylko czekali na okazję, by móc je rozdeptać na miazgę.
Lord
Voldemort nigdy nie obawiał się mugoli. Byli dla niego gorszym gatunkiem, który
nie był godny stąpania po tym świecie, ale nigdy się ich nie obawiał. Był
stuprocentowo pewien, że mugole nie stanowią żadnego zagrożenia i ta pewność go
zgubiła. Zgubiła cały czarodziejski świat.
Zaczęło
się od Drugiej Wojny Czarodziejów. To była straszna wojna, w której obie strony
poniosły równe sobie, wielkie straty. Na tyle wielkie, że nie umknęło to uwadze
mugoli, którzy wbrew mniemaniu Czarnego Pana, wcale nie byli tacy głupi. Po
dokładnej analizie badań i obserwacji doszli do wniosku, że znajdują się wśród
nich ludzie o nadprzyrodzonych mocach i co więcej, toczą między sobą wojnę,
która może dotknąć i ich.
Jedno
z mugolskich powiedzeń twierdzi, że najlepszą obroną jest atak i mugole
najwyraźniej obrali je za swoje motto. Nie tylko Brytyjczycy, ale i Niemcy,
Austryjacy, Rosjanie, Bułgarzy, Francuzi i Włosi obrali zawładnięcie nad
czarodziejami za swój cel. Nadzwyczaj szybko się zorganizowali, zebrali swoje
wojska i najlepszą, najgroźniejszą broń i, odkrywszy jak odróżnić osobę
magiczną od niemagicznej, ruszyli do walki.
Żaden
z czarodziejów się tego nie spodziewał, a już na pewno nie Voldemort, który od
dłuższego czasu był zaślepiony wizją zbliżającego się zwycięstwa. Nie dane było
mu jednak tryumfować, gdyż jako jeden z pierwszych znalazł się w mugolskiej
niewoli. Draco wraz z Mariettą zjawili się tu kilka tygodni po nim, kiedy
podczas brawurowej próby zamachu na bułgarskiego prezydenta, będącego
jednocześnie zasłużonym generałem, który podjął się przewodzenia wielonarodową
armią, wpadli prosto w ręce uzbrojonych wojskowych, poinformowanych przez kogoś
o ich planach.
Z
początku Draco nie bał się wcale. Podobnie jak Voldemort, nie wierzył w potęgę
mugoli. Uważał raczej, że za niedługo, przerażeni ich mocą, wypuszczą ich bądź
przybędzie superbohater Potter i uwolni ich wszystkich, skazując mugoli na
powolną, bolesną śmierć.
Nic
takiego się nie wydarzyło. Czarnego Pana rozstrzelano najzwyklejszą, mugolską
bronią i zakopano przy ogrodzeniu, a Potter przybył tu dzień później, ale wcale
nie w rajstopkach i pelerynce supermana, ale spętany ciasno powrozem, jak
dzikie zwierzę. Z tego co Draco zdołał uchwycić z dyskretnych szeptów,
wymienianych jeszcze wtedy przez więźniów, Potter sam stawił się u bułgarskiego
prezydenta, tego samego, którego planowali zamordować z Mariettą, żądając
uwolnienia czarodziejów. Antonin Romanow roześmiał mu się szyderczo w twarz, a
potem ryknął coś po bułgarsku, na co do gabinetu wpadli uzbrojeni żołnierze.
Potter trafił tu posiniaczony i opuchnięty tak bardzo, że Draco byłby go nie
poznał, jedynie stłuczone, okrągłe okulary i wyraźna, zaczerwieniona blizna w
kształcie błyskawicy sprawiły, że nie miał wątpliwości, kogo ma przed oczami.
Potter
z początku był przerażony. Nie spodziewał się takiego obrotu spraw. Mugolscy
przywódcy wiedzieli, kim jest Harry Potter i ten był pewien, że gdy tylko zjawi
się w drzwiach Romanowa, ten bez mrugnięcia okiem przystanie na jego żądania.
Tymczasem był tutaj, pobity i poniżony, wśród wszystkich innych, których
spotkał ten sam los.
Przez pierwsze dwa dni
leżał na swojej pryczy praktycznie w bezruchu, z zamkniętymi oczyma. Draco
zastanawiał się, czy jest nieprzytomny, czy może śpi, a może jednak jest tak
wycieńczony, że nie ma siły ruszyć małym palcem. Trzeciego dnia Potter wyszedł
na zewnątrz. Wyglądał trochę lepiej, niż wtedy, gdy go przyprowadzili, a raczej
przynieśli, ale i tak urodą nie grzeszył. Oboje oczu miał podbite, dolną wargę
napuchniętą do monstrualnych rozmiarów, lewą rękę zawiniętą brudną szmatą, na
której widniały ślady zaschniętej już krwi. Idąc, kuśtykał i kulił się lekko.
Kiedy zobaczył Draco i
Mariettę, jego oczy rozszerzyły się na tyle, na ile pozwalała im opuchlizna.
Draco nie był pewien, czy to ze zdziwienia, czy ze strachu. A potem po prostu
usiadł na spieczonej słońcem ziemi, zachowując bezpieczną odległość. Nie
odzywał się do nikogo, pewnie dlatego, że prócz ich dwójki, nikogo tutaj
osobiście nie znał, chociaż jego znali wszyscy.
Następnego dnia usiadł
kilka kroków bliżej, rzucając dwójce szkolnych znajomych niepewne spojrzenie. I
każdego dnia siadał coraz bliżej. Kiedy minął tydzień, a Potter wciąż siedział
kilka metrów od nich, Draco stracił cierpliwość. Zerwał się na równe nogi,
stojąc przez chwilę w miejscu i próbując opanować zawroty głowy i ruszył w
stronę Pottera, odprowadzany zaciekawionym wzrokiem Marietty.
Potter wyglądał na
przerażonego, widząc Draco zmierzającego w jego stronę. Strażnicy lubili
wyładowywać się na swoich więźniach, a Potter był takim łatwym celem… Po
tygodniu niemal ciągłych ciosów ze strony mężczyzn, jego strach na widok
zbliżającego się dawnego wroga był uzasadniony. Ale Draco nie chciał bić
Pottera. Nie chciał zrobić mu nic złego.
Opadł na kolana przy
wciąż posiniaczonym Potterze i, sam nie wierząc w to co robi, oplótł go mocno
chudymi ramionami i przycisnął do siebie. Potter najpierw pisnął, jednak kilka
sekund później westchnął, pozwalając przyciągnąć się bliżej i chowając twarz w
ramieniu Draco.
– Idiota, idiota. –
Draco chciał, żeby zabrzmiało to groźnie i karcąco, jednak jego głos okazał się
nadzwyczaj miękki. – No i po co ci to było?
– Chciałem was ratować.
– wymamrotał Potter, przekręcając głowę i opierając policzek na jego barku.
– Pieprzony
superbohater. Myśl czasem o sobie. – Draco nachylił się nad nim i cmoknął go w
czarne, poplątane włosy.
Następnego
poranka Potter wyraźnie zamierzał usiąść obok niego, ale Draco spanikował.
Odwrócił się do Pottera plecami, rozpoczynając jakąś banalną rozmowę z
Mariettą, która patrzyła na niego zdziwiona, gdyż odkąd się tu pojawili, Draco
nie mówił zbyt wiele. Kiedy odważył się zerknąć na Pottera, zobaczył jak ten,
speszony, siada w tym miejscu, w którym usiadł w trzeci dzień pobytu tutaj. I
od tej pory siadał już tylko tam.
Draco
nie wytykał sobie, że w ten malowniczy sposób spieprzył swoją potencjalną przyjaźń
z Potterem. Nie miał na to siły. Jeść dawali im co dwa, trzy dni i to w małych
ilościach. Bito ich zwykłymi kijami, czasami rzucano kamieniami. Draco oderwał
kawałek rękawa swojej więziennej koszuli, by owinąć krwawiącą łydkę Marietty,
kiedy jeden ze strażników, ten gruby z wąsami, z całej siły uderzył ją kijem z
kolcami, żeby szła szybciej do magazynów.
Któregoś
dnia, kiedy przyszedł dzień posiłku, okazało się, że porcje jeszcze bardziej
się uszczupliły. Przyczyną była coraz większa liczba więźniów obozu, w tym
wielu ich znajomych, i wciąż taka sama ilość jedzenia do rozdzielenia na
wszystkich. Draco spojrzał nienawistnie na młodą kobietę, która dostała
wyraźnie większą porcję od innych, ale to była ta Sarah, która rozkładała nogi
przed każdym ze strażników. Zerknął na swoje kolana. Kromka razowego chleba i
dosłownie kilka łyżek zimnej zupy w aluminiowym garnuszku. Przez głowę Draco
przemknęło wspomnienie obfitych kolacji w rodzinnym dworze i szkolnych uczt,
przez co jego żołądek ścisnął się boleśnie.
Podniósł
głowę. Potter się w niego wpatrywał, a kiedy ich spojrzenia skrzyżowały się,
natychmiast odwrócił głowę. Wtedy i Draco stracił zainteresowanie, a przeniósł
je na więcej niż skromny posiłek. Jadł z twarzą niemal wciśniętą w garnuszek,
nie ufając swoim trzęsącym się rękom i bojąc się upuścić nawet jedną kroplę.
Kiedy z żalem przełykał ostatnią łyżkę zupy, kątem oka zauważył ruch. To Potter
wracał do magazynów szybciej niż zwykle.
Draco
od zawsze miał zwyczaj spania z jedną ręką pod poduszką. I chociaż tę zwiniętą
w kłębek, brudną szmatę ciężko było nazwać poduszką, to zwyczaj ten zachował i
tutaj. Dzisiejszego dnia jednak jego ręka, wsuwając się pod tą prymitywną
poduszkę, natknęła się na jakąś przeszkodę. Zacisnął chude palce na tym miękkim
czymś i ostrożnie wyciągnął, chroniąc
przed wzrokiem współwięźniów. Kiedy otworzył dłoń, zamarł. W ręku ściskał pół
kromki chleba, a z pryczy znajdującej się kilka metrów dalej spoglądały na
niego jasnozielone, błyszczące oczy.
A
potem Draco nagle stracił resztkę nadziei, którą miał. Odsunął od siebie
Mariettę i ta boleśnie to na sobie odczuła. Drobne czułości, które jeszcze
czasem między sobą wymieniali, zniknęły. Nie trzymał jej już za rękę, nie
obejmował jej, nie drzemał z głową na jej ramieniu. Kiedy się zraniła, nie
oparzył jej troskliwie, ale jedynie oderwał kolejny skrawek ubrania i podał jej
bez słowa. Przestał się zupełnie odzywać. Siedział tylko, wpatrując się w swoje
chude, żylaste dłonie, albo gdzieś w dal, właściwie bez konkretnego celu.
Kiedy
nadzieję stracił Draco, straciła ją również Marietta. I Potter. Bo Potter całą
swoją nadzieję pokładał w Draco. Bo to Draco trzymał się najlepiej ze
wszystkich. Nie Marietta, która kuliła się ze strachem na sam widok któregoś z
brutalnych strażników. Nie Rhiannon, która spędzała całe dnie rozpaczając nad
grobem męża. Nie Bellatrix, która już nawet nie wychodziła z magazynów. Nie Seamus,
który co wieczór kwilił cicho w ramię Deana. Nie Dean, który całował jego
palce, gapiąc się tępo w ścianę. Nie Molly, która po utracie wszystkich dzieci,
utraciła także rozum i spędzała cały czas na pryczy sąsiadującej z pryczą
Bellatrix. Nie Cho, która była w zasadzie głupiutką dziewczyną i wpadła w
rozpacz, kiedy obcięto jej włosy, jak wszystkim innym kobietom tutaj. Nie Ernie,
który był świadkiem rozstrzelania jego matki i teraz przesiadywał przed ścianą
i wpatrywał się w zaschnięte plamy jej krwi, wciąż zdobiące cegły.
To
Draco był tutaj najsilniejszy. Ale teraz i Draco stracił nadzieję, nie tylko
swoją, ale i tę, którą w nim pokładano. Niegdyś palce Marietty, splecione z
jego własnymi, czy ukradkowe spojrzenia Pottera wiele dla niego znaczyły, teraz
stały mu się obojętne. Nie wierzył, że kiedykolwiek stąd wyjdzie. Nie pragnął
już życia, ale nie pragnął też śmierci. Nie pragnął niczego. Zobojętniał.
Zrozumiał,
że to koniec. Że nie jest w stanie zrobić nic. Zawsze uważał się za tego
lepszego, mugoli miał za zwykłe śmiecie i był święcie przekonany, że nikt nie
jest w stanie zrobić mu czegoś złego. Leżąc na cuchnącej pryczy wśród dawnych
znajomych i zupełnie obcych mu ludzi zrozumiał, jak przez całe swoje życie był
przeraźliwie głupi.
Następnego
dnia dwóch strażników brutalnie zgwałciło Mariettę, a po wszystkim roztrzaskali
jej głowę o mur. Draco wykopał jej grób własnymi rękami.
Tej
nocy Potter przyczołgał się na jego pryczę i mocno objął go ramionami. Wtedy w
Draco coś pękło, po twarzy popłynęły łzy, a drżące usta niezdarnie odnalazły
spierzchnięte wargi Pottera.
Rano
obudził go kopniak. Otworzył oczy i zobaczył nad sobą zniesmaczoną twarz strażnika.
Szturchnął gwałtownie Pottera, budząc go, by ten natychmiast wysunął się z jego
ramion.
–
Cioty. – wycedził z obrzydzeniem mężczyzna. – Jebane pedały.
Świat
wirował mu przed oczami, kiedy ów strażnik i jeden z jego kompanów pchali ich w
stronę wyjścia. Napotkał spojrzenie swojej siostry, Rhiannon. Było puste, jakby
Draco był dla niej zupełnie obcą osobą.
Nie
pozwolono im nawet założyć butów, więc ich stopy boleśnie odczuły szybki spacer
przez ostry żwir. Z jednej z wieżyczek rozległ się wstrętny rechot. Ktoś
cieszył się niezmiernie z nadchodzącego widowiska. Trzech młodych żołnierzy z
nienawiścią wypisaną na twarzy ustawili się w szeregu, gdy dwóch młodych
chłopców zostało popchniętych na mur, ozdobiony licznymi, ciemnoczerwonymi
plamami.
Wiedział,
że Potter się w niego wpatruje, jednak Draco patrzył prosto na skierowane w
nich lufy pistoletów. Strażnik, który ich przyłapał, mówił coś po niemiecku do
innego mundurowego. Jego mina, z której można było wyczytać obrzydzenie,
świadczyła o tym, że opowiada właśnie, co zobaczył chwilę wcześniej. Draco
pomyślał o Deanie Thomasie, który co wieczór całował Seamusa Finnigana na
dobranoc, jakby chciał odgonić od niego złe sny. Merlinie, niech na siebie
uważają.
Padł
rozkaz, co prawda po niemiecku, jednak Draco zrozumiał go doskonale. Palce
Pottera w ułamku sekundy zaplotły się wokół jego kościstego nadgarstka. I wtedy
Draco się złamał. Odwrócił gwałtownie głowę i spojrzał prosto w załzawione oczy
Pottera.
Nie
zdążył jednak upewnić się, czy tym, co w nich zobaczył, była miłość.