piątek, 25 września 2015

[M] Kiedy świat się kończy

A/N: Wróciłam. Tekst niezbetowany, bo moja beta ma aktualnie wiele na głowie, ale jak znajdzie dla mnie odrobinkę czasu, to tekst na pewno zostanie edytowany. Jeśli znajdziecie jakiś błąd, wspomnijcie mi o tym, starałam się poprawić wszystkie, jednak mogło mi coś umknąć.

Tytuł: Kiedy świat się kończy
Autor: Marietta Riddle
Rodzaj: Miniaturka
Długość: 1 975 słów
Fandom: Harry Potter
Parring: Drarry
Beta: Brak
Ostrzeżenia: Mocno przygnębiające, Kal płakała po przeczytaniu.

Kiedy świat się kończy


            Wszystkim, co widział Draco Malfoy był ogromny plac, pokryty wyschniętą trawą, otoczony kolczastym drutem i wieżyczkami w rogach. Kilkadziesiąt metrów od niego znajdowały się szare, odrapane budynki, przypominające stare, od dawna nieużywane magazyny, które aktualnie służyły jako sypialnie. Gdzieniegdzie na ziemi siedzieli ludzie – w niewielkich grupkach bądź pojedynczo. Byli to ludzie o pustych twarzach. Siedzieli, wpatrzeni w pola gdzieś w oddali, za drucianym ogrodzeniem, bądź w siebie nawzajem. Niektórzy kołysali się lekko, do przodu i do tyłu. Niemalże nikt się nie odzywał, ludzi, którzy wymieniali między sobą zduszone szepty można było policzyć na palcach jednej ręki. Między siedzącymi na ziemi ludźmi przechadzali się umundurowani mężczyźni z karabinami w rękach i mieszanką nienawiści i obrzydzenia w oczach. Dla nich ci ludzie byli karaluchami i tylko czekali na okazję, by móc je rozdeptać na miazgę.
            Lord Voldemort nigdy nie obawiał się mugoli. Byli dla niego gorszym gatunkiem, który nie był godny stąpania po tym świecie, ale nigdy się ich nie obawiał. Był stuprocentowo pewien, że mugole nie stanowią żadnego zagrożenia i ta pewność go zgubiła. Zgubiła cały czarodziejski świat.

            Zaczęło się od Drugiej Wojny Czarodziejów. To była straszna wojna, w której obie strony poniosły równe sobie, wielkie straty. Na tyle wielkie, że nie umknęło to uwadze mugoli, którzy wbrew mniemaniu Czarnego Pana, wcale nie byli tacy głupi. Po dokładnej analizie badań i obserwacji doszli do wniosku, że znajdują się wśród nich ludzie o nadprzyrodzonych mocach i co więcej, toczą między sobą wojnę, która może dotknąć i ich.

            Jedno z mugolskich powiedzeń twierdzi, że najlepszą obroną jest atak i mugole najwyraźniej obrali je za swoje motto. Nie tylko Brytyjczycy, ale i Niemcy, Austryjacy, Rosjanie, Bułgarzy, Francuzi i Włosi obrali zawładnięcie nad czarodziejami za swój cel. Nadzwyczaj szybko się zorganizowali, zebrali swoje wojska i najlepszą, najgroźniejszą broń i, odkrywszy jak odróżnić osobę magiczną od niemagicznej, ruszyli do walki.

            Żaden z czarodziejów się tego nie spodziewał, a już na pewno nie Voldemort, który od dłuższego czasu był zaślepiony wizją zbliżającego się zwycięstwa. Nie dane było mu jednak tryumfować, gdyż jako jeden z pierwszych znalazł się w mugolskiej niewoli. Draco wraz z Mariettą zjawili się tu kilka tygodni po nim, kiedy podczas brawurowej próby zamachu na bułgarskiego prezydenta, będącego jednocześnie zasłużonym generałem, który podjął się przewodzenia wielonarodową armią, wpadli prosto w ręce uzbrojonych wojskowych, poinformowanych przez kogoś o ich planach.

            Z początku Draco nie bał się wcale. Podobnie jak Voldemort, nie wierzył w potęgę mugoli. Uważał raczej, że za niedługo, przerażeni ich mocą, wypuszczą ich bądź przybędzie superbohater Potter i uwolni ich wszystkich, skazując mugoli na powolną, bolesną śmierć.

            Nic takiego się nie wydarzyło. Czarnego Pana rozstrzelano najzwyklejszą, mugolską bronią i zakopano przy ogrodzeniu, a Potter przybył tu dzień później, ale wcale nie w rajstopkach i pelerynce supermana, ale spętany ciasno powrozem, jak dzikie zwierzę. Z tego co Draco zdołał uchwycić z dyskretnych szeptów, wymienianych jeszcze wtedy przez więźniów, Potter sam stawił się u bułgarskiego prezydenta, tego samego, którego planowali zamordować z Mariettą, żądając uwolnienia czarodziejów. Antonin Romanow roześmiał mu się szyderczo w twarz, a potem ryknął coś po bułgarsku, na co do gabinetu wpadli uzbrojeni żołnierze. Potter trafił tu posiniaczony i opuchnięty tak bardzo, że Draco byłby go nie poznał, jedynie stłuczone, okrągłe okulary i wyraźna, zaczerwieniona blizna w kształcie błyskawicy sprawiły, że nie miał wątpliwości, kogo ma przed oczami.

            Potter z początku był przerażony. Nie spodziewał się takiego obrotu spraw. Mugolscy przywódcy wiedzieli, kim jest Harry Potter i ten był pewien, że gdy tylko zjawi się w drzwiach Romanowa, ten bez mrugnięcia okiem przystanie na jego żądania. Tymczasem był tutaj, pobity i poniżony, wśród wszystkich innych, których spotkał ten sam los.

Przez pierwsze dwa dni leżał na swojej pryczy praktycznie w bezruchu, z zamkniętymi oczyma. Draco zastanawiał się, czy jest nieprzytomny, czy może śpi, a może jednak jest tak wycieńczony, że nie ma siły ruszyć małym palcem. Trzeciego dnia Potter wyszedł na zewnątrz. Wyglądał trochę lepiej, niż wtedy, gdy go przyprowadzili, a raczej przynieśli, ale i tak urodą nie grzeszył. Oboje oczu miał podbite, dolną wargę napuchniętą do monstrualnych rozmiarów, lewą rękę zawiniętą brudną szmatą, na której widniały ślady zaschniętej już krwi. Idąc, kuśtykał i kulił się lekko.

Kiedy zobaczył Draco i Mariettę, jego oczy rozszerzyły się na tyle, na ile pozwalała im opuchlizna. Draco nie był pewien, czy to ze zdziwienia, czy ze strachu. A potem po prostu usiadł na spieczonej słońcem ziemi, zachowując bezpieczną odległość. Nie odzywał się do nikogo, pewnie dlatego, że prócz ich dwójki, nikogo tutaj osobiście nie znał, chociaż jego znali wszyscy.

Następnego dnia usiadł kilka kroków bliżej, rzucając dwójce szkolnych znajomych niepewne spojrzenie. I każdego dnia siadał coraz bliżej. Kiedy minął tydzień, a Potter wciąż siedział kilka metrów od nich, Draco stracił cierpliwość. Zerwał się na równe nogi, stojąc przez chwilę w miejscu i próbując opanować zawroty głowy i ruszył w stronę Pottera, odprowadzany zaciekawionym wzrokiem Marietty.

Potter wyglądał na przerażonego, widząc Draco zmierzającego w jego stronę. Strażnicy lubili wyładowywać się na swoich więźniach, a Potter był takim łatwym celem… Po tygodniu niemal ciągłych ciosów ze strony mężczyzn, jego strach na widok zbliżającego się dawnego wroga był uzasadniony. Ale Draco nie chciał bić Pottera. Nie chciał zrobić mu nic złego.

Opadł na kolana przy wciąż posiniaczonym Potterze i, sam nie wierząc w to co robi, oplótł go mocno chudymi ramionami i przycisnął do siebie. Potter najpierw pisnął, jednak kilka sekund później westchnął, pozwalając przyciągnąć się bliżej i chowając twarz w ramieniu Draco.

– Idiota, idiota. – Draco chciał, żeby zabrzmiało to groźnie i karcąco, jednak jego głos okazał się nadzwyczaj miękki. – No i po co ci to było?

– Chciałem was ratować. – wymamrotał Potter, przekręcając głowę i opierając policzek na jego barku.

– Pieprzony superbohater. Myśl czasem o sobie. – Draco nachylił się nad nim i cmoknął go w czarne, poplątane włosy.

            Następnego poranka Potter wyraźnie zamierzał usiąść obok niego, ale Draco spanikował. Odwrócił się do Pottera plecami, rozpoczynając jakąś banalną rozmowę z Mariettą, która patrzyła na niego zdziwiona, gdyż odkąd się tu pojawili, Draco nie mówił zbyt wiele. Kiedy odważył się zerknąć na Pottera, zobaczył jak ten, speszony, siada w tym miejscu, w którym usiadł w trzeci dzień pobytu tutaj. I od tej pory siadał już tylko tam.

            Draco nie wytykał sobie, że w ten malowniczy sposób spieprzył swoją potencjalną przyjaźń z Potterem. Nie miał na to siły. Jeść dawali im co dwa, trzy dni i to w małych ilościach. Bito ich zwykłymi kijami, czasami rzucano kamieniami. Draco oderwał kawałek rękawa swojej więziennej koszuli, by owinąć krwawiącą łydkę Marietty, kiedy jeden ze strażników, ten gruby z wąsami, z całej siły uderzył ją kijem z kolcami, żeby szła szybciej do magazynów.

            Któregoś dnia, kiedy przyszedł dzień posiłku, okazało się, że porcje jeszcze bardziej się uszczupliły. Przyczyną była coraz większa liczba więźniów obozu, w tym wielu ich znajomych, i wciąż taka sama ilość jedzenia do rozdzielenia na wszystkich. Draco spojrzał nienawistnie na młodą kobietę, która dostała wyraźnie większą porcję od innych, ale to była ta Sarah, która rozkładała nogi przed każdym ze strażników. Zerknął na swoje kolana. Kromka razowego chleba i dosłownie kilka łyżek zimnej zupy w aluminiowym garnuszku. Przez głowę Draco przemknęło wspomnienie obfitych kolacji w rodzinnym dworze i szkolnych uczt, przez co jego żołądek ścisnął się boleśnie.

            Podniósł głowę. Potter się w niego wpatrywał, a kiedy ich spojrzenia skrzyżowały się, natychmiast odwrócił głowę. Wtedy i Draco stracił zainteresowanie, a przeniósł je na więcej niż skromny posiłek. Jadł z twarzą niemal wciśniętą w garnuszek, nie ufając swoim trzęsącym się rękom i bojąc się upuścić nawet jedną kroplę. Kiedy z żalem przełykał ostatnią łyżkę zupy, kątem oka zauważył ruch. To Potter wracał do magazynów szybciej niż zwykle.

            Draco od zawsze miał zwyczaj spania z jedną ręką pod poduszką. I chociaż tę zwiniętą w kłębek, brudną szmatę ciężko było nazwać poduszką, to zwyczaj ten zachował i tutaj. Dzisiejszego dnia jednak jego ręka, wsuwając się pod tą prymitywną poduszkę, natknęła się na jakąś przeszkodę. Zacisnął chude palce na tym miękkim czymś i ostrożnie wyciągnął, chroniąc przed wzrokiem współwięźniów. Kiedy otworzył dłoń, zamarł. W ręku ściskał pół kromki chleba, a z pryczy znajdującej się kilka metrów dalej spoglądały na niego jasnozielone, błyszczące oczy.

            A potem Draco nagle stracił resztkę nadziei, którą miał. Odsunął od siebie Mariettę i ta boleśnie to na sobie odczuła. Drobne czułości, które jeszcze czasem między sobą wymieniali, zniknęły. Nie trzymał jej już za rękę, nie obejmował jej, nie drzemał z głową na jej ramieniu. Kiedy się zraniła, nie oparzył jej troskliwie, ale jedynie oderwał kolejny skrawek ubrania i podał jej bez słowa. Przestał się zupełnie odzywać. Siedział tylko, wpatrując się w swoje chude, żylaste dłonie, albo gdzieś w dal, właściwie bez konkretnego celu.

            Kiedy nadzieję stracił Draco, straciła ją również Marietta. I Potter. Bo Potter całą swoją nadzieję pokładał w Draco. Bo to Draco trzymał się najlepiej ze wszystkich. Nie Marietta, która kuliła się ze strachem na sam widok któregoś z brutalnych strażników. Nie Rhiannon, która spędzała całe dnie rozpaczając nad grobem męża. Nie Bellatrix, która już nawet nie wychodziła z magazynów. Nie Seamus, który co wieczór kwilił cicho w ramię Deana. Nie Dean, który całował jego palce, gapiąc się tępo w ścianę. Nie Molly, która po utracie wszystkich dzieci, utraciła także rozum i spędzała cały czas na pryczy sąsiadującej z pryczą Bellatrix. Nie Cho, która była w zasadzie głupiutką dziewczyną i wpadła w rozpacz, kiedy obcięto jej włosy, jak wszystkim innym kobietom tutaj. Nie Ernie, który był świadkiem rozstrzelania jego matki i teraz przesiadywał przed ścianą i wpatrywał się w zaschnięte plamy jej krwi, wciąż zdobiące cegły.

            To Draco był tutaj najsilniejszy. Ale teraz i Draco stracił nadzieję, nie tylko swoją, ale i tę, którą w nim pokładano. Niegdyś palce Marietty, splecione z jego własnymi, czy ukradkowe spojrzenia Pottera wiele dla niego znaczyły, teraz stały mu się obojętne. Nie wierzył, że kiedykolwiek stąd wyjdzie. Nie pragnął już życia, ale nie pragnął też śmierci. Nie pragnął niczego. Zobojętniał.

            Zrozumiał, że to koniec. Że nie jest w stanie zrobić nic. Zawsze uważał się za tego lepszego, mugoli miał za zwykłe śmiecie i był święcie przekonany, że nikt nie jest w stanie zrobić mu czegoś złego. Leżąc na cuchnącej pryczy wśród dawnych znajomych i zupełnie obcych mu ludzi zrozumiał, jak przez całe swoje życie był przeraźliwie głupi.

            Następnego dnia dwóch strażników brutalnie zgwałciło Mariettę, a po wszystkim roztrzaskali jej głowę o mur. Draco wykopał jej grób własnymi rękami.

            Tej nocy Potter przyczołgał się na jego pryczę i mocno objął go ramionami. Wtedy w Draco coś pękło, po twarzy popłynęły łzy, a drżące usta niezdarnie odnalazły spierzchnięte wargi Pottera.

            Rano obudził go kopniak. Otworzył oczy i zobaczył nad sobą zniesmaczoną twarz strażnika. Szturchnął gwałtownie Pottera, budząc go, by ten natychmiast wysunął się z jego ramion.

            – Cioty. – wycedził z obrzydzeniem mężczyzna. – Jebane pedały.

            Świat wirował mu przed oczami, kiedy ów strażnik i jeden z jego kompanów pchali ich w stronę wyjścia. Napotkał spojrzenie swojej siostry, Rhiannon. Było puste, jakby Draco był dla niej zupełnie obcą osobą.

            Nie pozwolono im nawet założyć butów, więc ich stopy boleśnie odczuły szybki spacer przez ostry żwir. Z jednej z wieżyczek rozległ się wstrętny rechot. Ktoś cieszył się niezmiernie z nadchodzącego widowiska. Trzech młodych żołnierzy z nienawiścią wypisaną na twarzy ustawili się w szeregu, gdy dwóch młodych chłopców zostało popchniętych na mur, ozdobiony licznymi, ciemnoczerwonymi plamami.

            Wiedział, że Potter się w niego wpatruje, jednak Draco patrzył prosto na skierowane w nich lufy pistoletów. Strażnik, który ich przyłapał, mówił coś po niemiecku do innego mundurowego. Jego mina, z której można było wyczytać obrzydzenie, świadczyła o tym, że opowiada właśnie, co zobaczył chwilę wcześniej. Draco pomyślał o Deanie Thomasie, który co wieczór całował Seamusa Finnigana na dobranoc, jakby chciał odgonić od niego złe sny. Merlinie, niech na siebie uważają.

            Padł rozkaz, co prawda po niemiecku, jednak Draco zrozumiał go doskonale. Palce Pottera w ułamku sekundy zaplotły się wokół jego kościstego nadgarstka. I wtedy Draco się złamał. Odwrócił gwałtownie głowę i spojrzał prosto w załzawione oczy Pottera.

            Nie zdążył jednak upewnić się, czy tym, co w nich zobaczył, była miłość.